Mój pierwszy w tym roku i tak długo oczekiwany wyjazd na Litwę odbył się w marcu. Była to ekspresowa wizyta, wszak obejmowała tylko dwa dni. Jednak nie ma to żadnego znaczenia. Dla nas, prawdziwych miłośników Kresów Wschodnich, nawet dla jednego dnia spędzonego tam, warto poświęcić swój czas i ruszać w trasę. Zapraszamy na lekturę dzienniczka pokładowego.
Sen w trasie to dobra rzecz
18 MARCA – AUGUSTÓW, SOLECZNIKI, ZAWISZAŃCE
Spaliśmy w bursie w Augustowie. Chyba się starzeję, bo bardzo mnie to ucieszyło. Oczywiście szalone wyjazdy, gdzie jedzie się przez całą noc z czwartku na piątek, byle wziąć jak najmniej wolnego w pracy mają swój klimat. Jednak sprawienie sobie nawet kilkugodzinnej drzemki w łóżku dodaje energii na cały dzień. Po śniadaniu ruszamy dalej, z lekkimi obawami, czy na pewno wszystko pójdzie po naszej myśli. Zgłosiliśmy swój wjazd litewskiemu Ministerstwu Zdrowia, mamy odpowiednie dokumenty, ale nutka niepewności zawsze gdzieś się tli. Ruch do granicy niemal zerowy, pojedyncze samochody dostawcze lub ciężarowe powoli suną w stronę przejścia granicznego w Ogrodnikach. Można by rzec, że nuda jak w polskim filmie, ale jest to przynajmniej czas na chwilę rozmyślań. Tym razem czytałem nieco o oddziałach Żołnierzy Wyklętych z suwalszczyzny i augustowszczyzny. Przecież oni musieli tędy przechodzić, musieli się tu bić z wrogiem. Nigdy nie ma czasu, żeby się zatrzymać i pójść ich śladem. I zawsze sobie powtarzam, że następnym razem, to już muszę się zatrzymać choćby w Gibach przy pomniku ofiar Obławy Augustowskiej, który jest przy samej drodze. I tak do następnego wyjazdu. No bo wtedy przecież na pewno się uda, prawda?
Przemyślenia pasażera
Jako pasażer wgapiam się w pobocze. Przerywane białe linie zlewają się w jedną, niekończącą się wstęgę, a w dodatku leży jeszcze śnieg. Widać i czuć, że jesteśmy na wschodzie, w Wielkopolsce dzień wcześniej nie było już śladów po białych zaspach. Pojawiają się myśli, ile razy już jechałem tą drogą? Z szybkich wyliczeń wynika że kilkanaście. W zupełnie różnych porach roku. Czasem na Wielkanoc, czasem na remonty cmentarzy w wakacje, czasem na Zaduszki w deszczową jesień, a czasem w okolicach Bożego Narodzenia. Za każdym razem krajobraz się zmienia, towarzyszy mu inna aura, ale wychodzi na to, że my się nie zmieniamy. Mamy zawsze ten sam entuzjazm, pojawiają się nowe tematy rozmów, nowe nazwiska nieco zakurzonych w pamięci narodu pisarzy kresowych, o których dziełach możemy rozmawiać. Zmienia się odczuwanie kresowej ziemi, ale nie zmieniają się priorytety. Bo czujemy, że przesiąknęliśmy miłością do tych terenów, że już tak zostanie na zawsze. Aż przekażemy to swoim następcom. A do tego czasu? Będziemy wracać tu co roku. Jak ptaki, które właśnie w kluczu przelatują nam za oknem. W tej szarzyźnie są ledwie widoczne. I my jesteśmy jak te ptaki, które wracają po zimie z ciepłych krajów, bo zostawiły tam swoje serce i nie potrafią już bez tej ziemi żyć.
Tymczasem widać już auta pograniczników. Poszło nam zaskakująco szybko i sprawnie. Zainteresowali się nami rzecz jasna tylko funkcjonariusze litewscy. Z papierami było wszystko w porządku, choć trochę śmiechu też się pojawiło. Jako kraj, w którym ostatnio był jeden z naszych kolegów, miał wpisaną Jamajkę po rosyjsku ( Яма́йка ). Zważywszy na to że jako jedyny z nas palił i miał na wierzchu paczkę papierosów i zapalniczkę, nawet funkcjonariusz litewskiej Straży Granicznej się uśmiechnął, gdy na to spojrzał. Może kiedyś pojawi się osobny wpis o przejściach granicznych i co się tam wyrabiało. Gdyby zliczyć godziny, które spędziliśmy na niektórych, stojąc w kolejce, wyszłoby pewnie kilka dni. Jest więc co opisywać 😉
Terapia pozytywnego samopoczucia – wersja kierowca
W końcu następuje moja kolej, żeby zasiąść za kółkiem. Kiedyś bałem się w ogóle prowadzić, stresowała mnie ta czynność, długo nie robiłem z tego powodu prawa jazdy. A dzisiaj? Dzisiaj traktuję to jako swoistą terapię. Kiedy chcę oczyścić myśli, nie zaprzątać sobie głowy smutkami, to nie działa na mnie nic lepiej, niż wyruszenie na Wschód autem. Parafrazując znany cytat, że ,,tam musi być jakaś cywilizacja”, to mi zupełnie na niej nie zależy. Ja chcę uciec od tego wielkomiejskiego zgiełku, w którym funkcjonuję na co dzień i poczuć się wolnym na tych pustych polnych przestrzeniach, albo leśnych zastępach. W kulturze znany jest ,,motyw drogi/podróży”. Nie jest to przypadek. Człowiek naprawdę gdy udaje się w taką drogę/podróż, to czuje radość. Niezależnie gdzie się udaje. W naszym przypadku są to Kresy Wschodnie. Może masz ochotę drogi czytelniku do nas dołączyć i zobaczyć jak to jest? 🙂
Przyjaciele wszystkich krajów łączcie się
Pierwszym naszym przystankiem są Soleczniki Wielkie. Mamy tam od lat wielu przyjaciół. Gdy wjeżdżam do Rejonu Solecznickiego autentycznie czuję się jak w domu. Tym razem zatrzymujemy się w dwóch miejscach, u Tadeusza Romanowskiego, przewodniczącego Wspólnoty Miłosierdzia Bożego i w Gimnazjum im. Jana Śniadeckiego u pani Reginy Markiewicz. Obie te osoby są znanymi działaczami polskimi, obie robią dużo dla dobra całej społeczności. Jest to zawsze bardzo przyjemne uczucie, gdy jedzie się tyle kilometrów i spotyka znajome osoby, z którymi można swobodnie rozmawiać w ojczystym języku. Choć czasu jest tradycyjnie mało, to zawsze jest na to chwila. Wymienia się informację o sprawach formalnych stowarzyszenia, jak i te przyjacielskie, co słychać prywatnie. Tak, jest to zdecydowanie zaszczyt posiadać tylu wspaniałych przyjaciół tam. Relacje budowane przez lata, na dobrej wspólnej pracy, przetrwają wszystko.
Po dobrej pracy, nawet gdy nie ma płacy, można się dobrze czuć
A jeśli chodzi o pracę, to nie zna wyjazdu na Kresy ten, kto nie rozpakowywał busa. Bywało nie raz i nie dwa, że robiło się to w dwie osoby. Jest to gigantyczna harówka i wysiłek dla całego ciała, zwłaszcza gdy odbyło się długą podróż, a tu czeka kilka ton paczek na wyjęcie.
Następnie trzeba kluczyć po schodach, znosząc je do piwnicy, albo przeciskać się do jakiegoś składziku w szopie. Nie uwierzyłbym kiedyś, ile taka prosta fizyczna praca, może dać satysfakcji. A jednak tak się dzieje. Zawsze. Późniejsze myśli o tym, że to co przywieźliśmy pozwoli komuś spędzić godnie święta, albo popłyną mu łzy wzruszenia, bo ktoś o nim pamięta, są bezcenne. Trzeba też pamiętać, że za ciężką pracę, wynagrodzeniem poza wdzięcznym uśmiechem, jest też zazwyczaj wspaniały posiłek. My po rozpakowaniu ostatnich paczek w gimnazjum, zostaliśmy zaopatrzeni w same specjały kuchni kresowej. Niestety nie mogliśmy ich zjeść z naszymi gospodarzami, gdyż obowiązywały ich ścisłe zasady sanitarne spowodowane wirusem Covid-19.
Dobrze jest zjeść w miłym towarzystwie (przyrody)
Dostaliśmy więc wszystko na wynos i chcieliśmy zjeść to w jakiś ciekawych okolicznościach przyrody, których oczywiście nie brakuje w pobliżu. Udaliśmy się więc drogą na Wilno, by zatrzymać się tuż pomiędzy Solecznikami Małymi, a Zawiszańcami. Urzekło nas niesamowicie rozlewisko rzeki Wisińczy i postanowiliśmy nad nim skonsumować posiłek. Skończyło się to, jak można się domyślać, niemalże tragedią. Nasz bus jechał jako pierwszy, a droga z jako tako utwardzonej stała się kompletnie nieprzejezdnym, podmokłym duktem z roztopami. Auto miał na sobie wciąż sporo paczek, co dodatkowo je dociążało. Po usilnej walce i wyciu silnika na takich obrotach, jakbyśmy mieli za chwilę wystartować w kosmos, w końcu błotnista pułapka nas puściła i bus wykopał się. Każdy z nas i tak miał już w myślach to, że za chwilę będziemy musieli wskoczyć do tego błocka i walczyć o jego wydostanie się. Po tym jak zafundowaliśmy sami sobie takie emocje, wybraliśmy dużo mniej urokliwe miejsce na odpoczynek. Choć i ono miało swoją przeciekawą historię w tle.
Zawiszańce i Wędziagolscy & Co
Zatrzymaliśmy się przy drodze tuż przed Zawiszańcami. Niegdyś należały one do zacnej rodziny Wędziagolskich. Do dziś znajdują się tam ruiny ich posiadłości, a na malutkim cmentarzyku spoczywają przedstawiciele rodu. Wśród nich Paweł Wędziagolski, ceniony przedwojenny architekt. Zasłynął on między innymi tym, że zbudował pod domem rodzinnym tunele ewakuacyjne. Do jednego z nich, który biegł pod stawem Zawiszańskim, wciąż stoi wejście. Niestety sam tunel jest zasypany i przejścia na drugą stronę nie ma. Legenda głosi, że tuneli było więcej i można nimi było wyjść daleko poza wieś. Jeden miał być w okolicach miejsca, w którym jedliśmy. Może więc to tu ewakuowała się rodzina Wędziagolskich, uciekając przed Niemcami i ratując tym samym życie? Zajadając obiad, można było snuć takie domysły, pora jednak skupić się na tym, z czego składał się sam posiłek…
Kresowa kuchnia? Wybitna kuchnia
Zapakowane na wynos dostaliśmy zupy i drugie danie. Na zupę składała się tradycyjna solianka. Obowiązkowo pływała w niej gęsta śmietana… Kiedyś nie lubiłem tego typu dodatków do jedzenia. Kresowe gospodynie jednak przekonały mnie do tego tak, że do teraz cieknie mi ślina na myśl o tym dodatku. Na drugie danie każdy miał dwa bliny. Czy komuś trzeba przedstawiać tego zawodnika wagi ciężkiej? No dobrze, trochę wyjaśnię. To ziemniaczane pyszności z mięsnym farszem. Najczęściej podane ze śmietaną i cebulką albo skwarkami. (W tym miejscu musiałem pójść zjeść kolację, bo mózg połączył już receptorami wspomnienie o cepelinach ze ślinianką). Smakują WYBORNIE i zapewniają sytość na ładnych kilka godzin. Zobaczcie sami…
Po takim posiłku mogliśmy ruszać dalej, do Podbrodzia i na nocleg do Turmontu. O tym jednak będzie w kolejnej części.
Na koniec jedna refleksja. To wszystko jest ze sobą połączone. Tak działają wspomnienia, które czasem się przelewają i ścierają, a później mieszają. Jedno z drugim po chwili pasuje jak puzzle. Gdy myślę o kresowej naturze i przyrodzie, o tych wspaniałych ludziach i ich historiach, to po chwili czuje już zapach kuchni kresowej, a przed oczami mam zastawione stoły. Każdy z tych elementów składa się na to, że gdy wrócę z jednej wyprawy, już myślę o kolejnej. Uzależnienia są złe, ale czy uzależnienie od Kresów również?
~Emil Majchrzak