Rocznica zsyłek Polaków na Sybir

82 lata temu, w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku odbyła się pierwsza z czterech fal deportacji Polaków na Sybir. NKWD starannie zaplanowało akcję, w czasie pierwszej deportacji wywieziono niemal 140 tysięcy osób, leśników, osadników wojskowych, urzędników, pracowników kolei. Następne fale deportacji odbywały się w kwietniu (12/13) i od maja do czerwca 1940 r. oraz w maju i czerwcu 1941 roku. Ostatnie transporty czwartej fali wysiedleń jechały w głąb Rosji pod niemieckimi bombami.
Łącznie w 4 wywózkach deportowano ok. 330 tysięcy obywateli polskich, z czego 2/3 stanowili Polacy.
Tak pierwszą deportację wspominała Dioniza Choroś, która trafiła później aż do Nowej Zelandii, jako “Dziecko z Pahiatua”:
“10 lutego nikt się niczego nie spodziewał, rano wkroczyli do domu, jeszcze z takim hukiem, szybko, żeby Broń Boże nikt nie uciekł.
Więc musieliśmy się spakować, wywieźli nas na stację PKP, a tam stały już dwa pociągi z tymi kominkami u góry, to znaczy miały piecyki w środku. Załadowali nas, jechaliśmy trzy tygodnie, był straszny ścisk, na tych pryczach nie było wystarczająco miejsca. Mężczyźni przeważnie siedzieli przy tych piecykach i grali w karty i nie spali, spały głównie kobiety i dzieci, a w dzień myśmy wstawały i kładli się mężczyźni. Wylądowaliśmy gdzieś w końcu, już nie pamiętam gdzie, ale stamtąd jechaliśmy saniami jeszcze trzy dni i dojechaliśmy prawie do Archangielska. Tam nas rozwieźli na różne posiołki. Myśmy dobrze trafili, bo obok był łagier, gdzie było dużo Polaków, którzy pracowali tam na kolei, budowali kolej, aż do Archangielska.”
Wanda Ellis, także sybiraczka z Nowej Zelandii, tak wspominała 10 lutego i dalszą wywózkę:
“(…)około 3:00 rano (…) było słychać walenie w drzwi “otwierajcie otwierajcie!” i gromada żołnierzy z karabinami w rękach wpadła do kuchni, ojca natychmiast chwycili, posadzili na podłodze. Później wujka też posadzili koło niego. Mojej mamie kazali natychmiast wstawać, obudzić dzieci i się ubierać. Powiedzieli, żeby nie brać dużo rzeczy, bo tam gdzie pojedziemy, będziemy mieli wszystko. W ten dzień zaaresztowali każą rodzinę na tej osadzie Maczki Wołyńskie. Nasz dom był najbliżej, bo trzeba było jechać przez ten Radomyśl, do Nieświcza na stację. Załadowali nas tam na pociąg.
W pociągu były małe prycze zrobione z drewna, maleńkie okienka, a każdy wagon miał minimum 50-60 ludzi, a potem i więcej. Nie było tam żadnych przyrządów, tylko malutki piecyk. Nie było żadnych warunków sanitarnych, była tylko taka dziura, którą później osłoniliśmy kocem, żeby było trochę prywatności. W pociągu był straszny płacz dzieci, żon, bo to było dla nas wszystkich coś nadzwyczajnego. My mieszkaliśmy w takiej spokojnej części Polski. Jak dojechaliśmy do stacji, czekaliśmy tam tydzień, bo ludzie przyjeżdżali tyle czasu z okolic. Ładowali nas potem do tych wagonów. Zaczęliśmy podróż na wschód.
Zaaresztowali nas 10 lutego, a dopiero 16 marca dostaliśmy się do miejscowości Kotłas. Tam nas wysadzono z pociągów. Załadowano nas na sanie i wzdłuż rzeki Wyczegda. Nią podróżowaliśmy głęboko w lasy. Nic tylko śnieg i lasy. Dojechaliśmy do tego obozu, który się nazywał “Jeleń”. Tam były tylko puste baraki, a w nich łóżka i takie podłe materace. Było nas tam bardzo dużo.”

Wydarzenie zostało zakończone.

SKLEP CHARYTATYWNY
Pomagaj i pamiętaj
SKLEP CHARYTATYWNY
Pomagaj i pamiętaj
Skip to content