Blog podróżniczy

Wyprawa nad Bajkał – śladami polskich zesłańców na Syberii (część 1 – droga z Irkucka do Arszan i Tunka)

Wyprawa śladami polskich zesłańców na Syberię i w okolice jeziora Bajkał była jak dotąd najdalszą w moim życiu. Wywarła też na mnie największe wrażenie. Dlatego zabierając się ze mną w tę podróż, musisz drogi Czytelniku przywyknąć do dużej ilości zdjęć i tyluż długich opisów 😉 Starałem się zawrzeć tutaj to, co kojarzy mi się po powrocie z Syberią. Będzie trochę śmiechu i przygód, które mogą zdarzyć się tylko na wschodzie, ale też garść gorzkich i smutnych refleksji o naszych rodakach skazanych na tułaczkę. Będzie kilka spostrzeżeń o lokalnej społeczności, oraz szczypta praktycznych informacji. Jeśli akurat masz chwilę wolnego czasu, to zapraszam. Obiecuję że nie będziesz się nudzić! 🙂 

W pierwszej części dowiesz się między innymi:

  • że na Wschodzie nawet plan z najdrobniejszymi szczegółami i tak przegrywa z rzeczywistością zastaną na miejscu,
  • jak radzili sobie polscy księża na zesłaniu,
  • kto jest jedynym Polakiem jakiego zna tunkijsko-mongolski woźny,
  • jak po 150 latach wygląda buriacka wioska, w której Józef Piłsudski przebywał na zesłaniu,

Miłej lektury!

Droga z Irkucka do Arszan

Nasza przygoda zaczyna się od wylądowania na lotnisku w Irkucku. Choć właściwie to nie, należy zacząć od tego, że prawie do niej nie doszło i wcale nie lądowalibyśmy w Irkucku… Wszystko dlatego,że podczas dosyć długiego czekania w godzinach nocnych na poranny samolot (wcześniej mieliśmy lot z Berlina do Moskwy), trzem moim towarzyszom się przysnęło, podczas gdy ja zaczytywałem się w materiałach dotyczących Syberii. Przez to o mało nie zostalibyśmy na lotnisku Szeremietiewo, gdyż wsiadaliśmy dosłownie w ostatniej minucie, wywoływani przez głośniki jako last passengers.
Po wylądowaniu w bardzo sprawny sposób przepakowaliśmy bagaż, który podczas wyładowania na taśmę, wziął udział w zawodach na jak najmocniejszy i najdalszy rzut torbą podróżnego, zorganizowanych przez pracowników lotniska. (Swoją drogą oglądaliśmy ten show zza szyby autobusu wiozącego nas na terminal lotniska i wtedy z lekko nerwowym uśmiechem zażartowałem mówiąc ,,Oby to nie był nasze bagaże…”). Niestety były a wygrał w tym mój i część płynnej zawartości (jaka to była ciecz, dowiecie się później) rozlała się w środku walizki. Ale nic to, nie było czasu na rozpamiętywanie, należało pakować się do wypożyczonego auta i ruszać w drogę!

Po krótkim namyśle postanowiliśmy, że jeszcze w samym Irkucku staniemy przy jakimś centrum handlowym, żeby zjeść coś ciepłego. Sam budynek i jego wnętrze było typowo europejskie, nie różniło się niczym od tych spotykanych u nas na każdym kroku. Jedyne co zwróciło moją uwagę, to nietypowe kształty lodów dostępne w jednej z lodziarni.

Przyznacie że poeta Włodzimierz Majakowski, trupia czaszka, Laleczka Chucky, Jason Voorhees z „Piątku trzynastego”, komunistyczny zbrodniarz Che Guevara i boska Marilyn Monroe to dosyć egzotyczne zestawienie?

Centrum handlowe to jednak tylko krótka odskocznia, bo celem do którego zmierzaliśmy na nasz pierwszy na rosyjskiej ziemi nocleg, była miejscowość Arszan położona na południowy-zachód od Irkucka, w Tunkińskim Rejonie Buriacji, wchodzącym w skład Republiki Autonomicznej Buriacji.

Droga do tego górskiego kurortu mijała nam dosyć szybko aczkolwiek do pokonania mieliśmy ponad 200 kilometrów. Przy wyjeździe z samego Irkucka spore wrażenie zrobił na nas Zbiornik Irkucki, widoczny już wcześniej z okna samolotu. Jest to zbiornik zaporowy na rzece Angara, utworzony w latach 1956-1962 przez spiętrzenie wód rzecznych zaporą.

Zatrzymaliśmy się tuż za nim na stacji benzynowej i był dosłownie moment, żeby zobaczyć z pewnej odległości jak prezentuje się efektowna budowla i równie ciekawe rozwiązanie architektoniczne, jaką jest niewątpliwie elektrownia wodna. Została ona w bardzo nietypowy sposób połączona z zaporą, i kilkupasmową drogą na jej szczycie!

Kolejny postój zrobiliśmy w okolicach Kułtuku, w celu zaopatrzenia się w jakikolwiek posiłek na wieczór. Jedzenie i alkohol nabyliśmy w przydrożnym sklepie, który zachęcił nas do odwiedzin swojskim wyglądem. Z daleka był jedynym widocznym, bo oświetlonym punktem. Co ciekawe część oświetlenia stanowiły bożonarodzeniowe lampki, dostrzec można było również bombki. Na pewno było to dosyć pragmatyczne rozwiązanie, wszak czerwiec to już połowa roku, więc gdy do tego czasu zostały, to po co je ściągać, skoro bliżej już do kolejnych świąt? 🙂 Uczciwie trzeba przyznać, że sklep o nazwie ,,Dwójka” głównie nastawiony był na jeden typ klienta, na co mogły wskazywać jego godziny otwarcia. Był całodobowy. Specjalnie się tym nie zmartwiliśmy, kupiliśmy do picia to co miało poprawić nam szybkość zasypiania, gdyż mimo skrajnego wyczerpania podróżą, obawialiśmy się że dopadnie nas jet lag, przez 6 godzinną różnicę czasu. Z jedzenia udało się dostać… chipsy. Żegnał nas serdeczny uśmiech pani ekspedientki.

Po chwili jazdy natknęliśmy się na przejazd kolejowy, który był zamknięty. I to zamknięty w sposób niepozostawiający złudzeń na przejechanie na drugą stronę nawet wtedy, gdyby ktoś chciał minąć szlaban. Z podłoża wysunęły się żelazne zasieki, które zatrzymałyby nawet rozpędzonego TIRa. Nam pozostało grzecznie czekać na przejechanie pociągu i zastanawianie się, czy lokalni kierowcy są aż tak niezdyscyplinowani, że na przejazdach trzeba stawiać zapory większe, niż przed wjazdem do Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie?


Kilka kilometrów za przejazdem przekroczyliśmy granicę Obwodu Irkuckiego i wjechaliśmy do Republiki Buriacji. Gdy jadę w jakiś dotąd nieznany mi region, lubię posłuchać sobie lokalnej muzyki. Może też będziecie mieli na to ochotę i wprowadzicie się dzięki temu w odpowiedni stan, żeby poczuć klimat Buriacji? 🙂

https://www.youtube.com/watch?v=Co-4VrwPGqw

– Mongolian Ethnic Group Music ,,Traditional Buryat Song”

Dalej droga do Arszan minęła nam bez żadnych przygód. Te mieliśmy dopiero, w minimalnym stopniu, przy znalezieniu noclegu, ale po krótkiej chwili byliśmy już zameldowani i mogliśmy zbierać siły na następny dzień w naszych pokojach. Łóżko… ach jak cudowne to uczucie po dwóch dobach podsypiania na siedząco móc się w końcu wyciągnąć i zapaść w poduszkę i materac, oraz otulić kołdrą. Usnęliśmy w mgnieniu oka, gdyż pobudkę mieliśmy ustaloną na godzinę 7 rano, czyli… 1 w nocy naszego czasu, a dzień szykował się naprawdę pełen wrażeń.

TUNKA

Rzeka Irkut jest lewym dopływem Angary. Z lotu ptaka wygląda jak niebieska żmija, wije się nieustannie niczym pełzający wąż. Tuż nad nim położona jest niewielka wioska Tunka. Nie byłoby w niej nic specjalnego, ot kolejna osada buriacka w Dolinie Tunkińskiej, gdyby nie fakt, że przebywało tutaj wielu polskich zesłańców w XIX wieku. Wśród nich między innym 150 polskich księży, którzy po upadku powstania styczniowego zostali tu osadzeni. Car nie chciał ich rozdzielać, by nie wpływali w żaden sposób na innych skazanych rozsianych po całej Syberii. Zgromadził ich dlatego w jednym miejscu. Wiedli oni bardzo trudne życie, gdyż od miejscowych nie otrzymywali praktycznie żadnej pomocy. Tak te przeżycia opisywał jeden z nich, ks. Mikołaj Kulaszyński:

„Początek zwykle najtrudniejszy, ja najzupełniej nie umiałem gotować jakiejkolwiek zupy, a teraz potrafię chociaż dla siebie. Ciasto na chleb własną ręką wyrabiałem i takowy był dla mnie dobry. Takich to specjalistów z nas wygnanie porobiło! Boga tylko prosiłem, aby, jeżeli pracować, to dla siebie, a nie dla obcych, a blisko było tego. W ogrodzie toż samo własną ręką sadziłem kartofle, kapustę, buraki, marchew, tytoń, a potem zbierałem. (…) Obiad stanowiła jedna potrawa; z rana i wieczór herbata cegiełkowa (kirpicz), w której znaleźć było można muchy, komary, a nawet jaszczurki z dzierżaw pańskiego nieba; nie było środków na inną. (…) W celu ratowania się z nędzy założyliśmy Towarzystwo Wzajemnej Pomocy. (…) Towarzystwu zależało na tym, że każdy od jednego rubla miesięcznie płacił składki 6 groszy. Z tej kwoty i funduszu pożyczkowego bezprocentowego, którego zamożniejsi koledzy udzielili, zakupywano wszystkie artykuły żywności hurtem. (…) W 1869 r. pozwolono nam dopiero wyjeżdżać w okolicę dla zakupywania artykułów potrzebnych.”

~ „Buriaci stepu tunkińskiego” M. Kulaszyński

Tyle krótkiego rysu informacyjnego, a tymczasem powracamy do naszych przygód.

Wstać było ciężko, ale o 8 udało nam się wyjechać do Tunki. Plan zakładał że około godziny 8:30 pojawimy się pod lokalną szkołą podstawową. Wcześniej wyczytaliśmy informację, że na jej fasadzie umieszczona jest tablica pamiątkowa o polskich zesłańcach i Józefie Piłsudskim. Po dotarciu na miejsce i przekroczeniu furtki prowadzącej na szkolny teren poczuliśmy, że jest wyjątkowo cicho jak na szkołę podstawową, w której zwłaszcza na przerwach występuje hałas porównywalny ze startem odrzutowca z pasa startowego… Za cicho chciałoby się wręcz użyć klasycznego i wyświechtanego powiedzonka.

Podeszliśmy pod frontową ścianę, rozejrzeliśmy się dokładnie i tablicy nie znaleźliśmy. Obchodząc masywną bryłę budynku nie natrafiliśmy na żywą duszę, aż nie dostrzegliśmy dwóch osobników kręcących się przy garażu, będącym na tyłach. Po zapoznaniu z nimi dowiedzieliśmy się, że jeden z nich, przedstawiający się jako Mongoł z pochodzenia, jest woźnym, a jego towarzysz, bezzębny kolega jest po prostu bezzębnym kolegą. Nie miał pojęcia ani o tablicy, ani o polskich zesłańcach, natomiast gdy dowiedział się z jakiego kraju przyjechaliśmy, momentalnie błysnęło mu oko oraz rząd złotych zębów w porannym słońcu i zaczął wykrzykiwać nazwisko “Tomasieski, Tomasieski!”, a także demonstrować rękoma wspaniałe bramkarskie parady. Okazało się, że doskonale pamięta mundial z 1974 roku i zapadły mu w pamięć robinsonady naszego golkipera. Tym sposobem Jan Tomaszewski jest jedynym kojarzonym Polakiem przez tego sympatycznego obywatela Mongolii, mieszkającego obecnie w Republice Buriacji w Rosji 🙂 Z istotnych informacji dowiedzieliśmy się, że szkoła rozpoczyna lekcje o godzinie 10, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Wobec konieczności czekania godziny na jej otwarcie zarządziliśmy wyruszenie na cmentarz położony poza wioską, w celu zapalenia zniczy i zmówienia krótkiej modlitwy na kwaterach polskich zesłańców i księży.

Zatrzymaliśmy się gdy zauważyliśmy cmentarz sporych rozmiarów przy drodze. Gdy w tym momencie przed oczami wyobraźni macie standardową nekropolię w Polsce, otoczoną płotem, z wyraźnie zaznaczonymi alejkami i kwaterami, to zupełnie nie jest to obraz cmentarza który zastaliśmy. Tutaj każdy grób, każdy prawosławny krzyż leżał tak jak tylko chciał. Kompletny miszmasz, zaplątanie i poplątanie. Żadnego punktu odniesienia, żadnej wskazówki, a po horyzont tylko drzewa i gęsto, bardzo gęsto siebie ułożone nagrobki. Nasza czwórka podzieliła się i zaczęliśmy szukać kwatery polskiej. Po kilkunastu minutach bezowocnego krążenia spotkaliśmy się znowu przy samochodzie. Uradziliśmy, żeby podjechać na stację benzynową, oddaloną o kilkaset metrów, aby wypytać, czy to na pewno jest jedyny cmentarz w okolicy. Okazało się że tak, wobec tego wróciliśmy na miejsce i ponownie rozpoczęliśmy poszukiwania. Niestety nie dały one żadnego rezultatu, a zbliżała się 10, czyli otwarcie szkoły. Kolejna narada i decyzja pod presją, żeby nie tracić czasu w tym miejscu, tylko wypytać w szkole o tablicę i cmentarz, oraz zwiedzić izbę pamięci w niej się znajdującą, w której miały być pamiątki po Polakach.

Wobec tego nasz samochód ruszył. W tym miejscu muszę podkreślić, że posiadaliśmy przenośny modem na rosyjską kartę kartę SIM, żeby móc swobodnie korzystać z sieci w razie nagłego wypadku, kiedy to Internet będzie naszym jedynym kołem ratunkowym. I kiedy minęło kilka chwil od momentu gdy koła w aucie zaczęły się kręcić, kolega M., który był jego właścicielem nerwowo krzyknął, że chyba zapomniał go ściągnąć z dachu samochodu, gdzie leżał w trakcie naszej narady… Po kilku minutach przeszukiwania asfaltowej drogi i jej pobocza, modem został odnaleziony! Co prawda roztrzaskany i w 3 częściach, ale go znaleźliśmy. Na szczęście mijał nas w tym czasie tylko jeden pojazd i nie zdołał go bardziej uszkodzić. Na ten moment nie było czasu dogłębnie sprawdzać, czy urządzenie działa, bo czekała na nas szkoła…

Szkoła w Tunce

Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do gabinetu pani dyrektor, na korytarzu plątaliśmy się pomiędzy biegającymi dziećmi. Spotkaliśmy też znanego nam pana woźnego, z którym zamieniliśmy jeszcze kilka słów. W niezwykle klarowny sposób wyłożył nam filozofię swojego bytu. Jemu żyje się dobrze tu, ma spokój i to mu wystarcza, a co się dzieje w Moskwie, te ponad 5000 km na zachód, w ogóle go nie interesuje. Nie ma dla niego znaczenia kto aktualnie zarządza krajem w którym mieszka. Czasem człowiek łapie się na tym, że brakuje mu takiego oddechu, odpoczynku i dystansu do pędzącego życia, a najbardziej widać to w takich właśnie miejscach.

Gabinet pani dyrektor umiejscowiony był na piętrze, wchodziło się do niego najpierw przez pokój sekretarki. Zostaliśmy zapowiedzeni i weszliśmy do środka. Po objaśnieniu celu naszej wizyty, pani dyrektor oznajmiła, że za jej kadencji nie słyszała o żadnej tablicy, natomiast pani opiekująca się izbą pamięci dzisiaj nie pracuje, ale ona po nią zadzwoni i w przeciągu 15 minut powinna się pojawić. Znając trochę wschodnie poczucie czasu wiedziałem, że 15 minut potrafi być nieraz rozciągnięte do co najmniej godziny, bo nikt się tu nie spieszy, a nam jednak zależało na jak najszybszym załatwieniu tej sprawy. W międzyczasie dostaliśmy możliwość zwiedzenia budynku szkoły. Całego, łącznie z salami lekcyjnymi. Czułem się trochę jak wizytator z kuratorium, takim zaufaniem nas obdarzono. Było to bardzo miłe, a kolejnym zaskoczeniem okazało się przybycie pani ,,kustosz” na czas.

Zostaliśmy poprowadzeni na ostanie piętro szkoły, drzwi z cichym chrzęstem klucza w zamku otworzyły się, a naszym oczom ukazał się… Lenin. Na sztandarze szkoły. Tymczasem nasza opiekunka rozpoczęła swój wykład, z cierpliwością i udawanym zainteresowaniem wysłuchiwaliśmy historii tego kilkudziesięcioletniego budynku, sukcesów szkoły i jej uczniów, a także historii o dekabrystach przebywających tutaj na zesłaniu za czasów carskich i o sowieckich bohaterach II WŚ. W pewnym momencie zwróciła się do nas ze słowami:

,,Hmm, skoro Wy z Polszy, to może chcecie usłyszeć coś o...”

Głośne да! Wyrwało się z naszych ust, przerywając jej wypowiedź. Czekaliśmy na crème de la crème, na zasypanie nas dziesiątkami anegdot o Piłsudskim, o polskich księżach, tym bardziej, że w międzyczasie przeglądając księgę gości natrafiliśmy na wpis naszych rodaków sprzed kilku lat, którzy notowali, że bardzo dziękują za ciekawe materiały o naszych zesłańcach, które mieli okazję w izbie pamięci oglądać… Jednak my się tego nie doczekaliśmy. Nasza pani przewodnik, której serdeczności nie można odmówić i która przyszła tego dnia tylko dla nas, choć wcale nie musiała, nie pomogła nam prawie wcale. Powiedziała że tablica owszem była, ale obecnie została ściągnięta i znajduje się w magazynie, gdyż zewnętrzna elewacja szkoły będzie odnawiana. Podobnie było z materiałami, które chwilowo zostały przeniesione do archiwum… Nasza czarna rozpacz sięgała zenitu, dlatego że pani nie potrafiła nam nic powiedzieć o kwaterze na cmentarzu, myśleliśmy że wszystko spełznie na niczym, że nie zobaczymy tu nic, po co tak naprawdę przyjechaliśmy, jednak zostaliśmy wynagrodzeni za naszą cierpliwość małą, ale radującą nas informacją. Dowiedzieliśmy się przy jakiej ulicy mieszkał Józef Piłsudski. Podziękowaliśmy naszej pani ,,kustosz”, wręczyliśmy kilka rubli za to, że chciała się do nas pofatygować w dzień wolny i ruszyliśmy we wskazane nam miejsce.

Ulica Rosyjska w Tunce

Ulica Rosyjska w Tunce. Od blisko 150 lat, kiedy przez półtorej roku właśnie na niej mieszkał Marszałek Józef Piłsudski, zmieniło się tylko tyle, że dziś stoją słupy z elektrycznością i parę aut na podwórkach…

Marszałek Piłsudski trafił w to miejsce po przeniesieniu z Kireńska, gdzie prawdopodobnie nie przetrwałby kolejnej zimy, przez zły stan zdrowia. Tutaj mógł trochę „odetchnąć” o ile można użyć takiego słowa, mówiąc o zesłaniu na tę okrutną ziemię. Trudnił się między innymi udzielaniem korepetycji dzieciom lekarza Afanasija Michalewicza. Domy z jego czasów właściwie nie przetrwały, na Syberii praktycznie wszystko na wsi jest z drewna, więc jest mniej trwałe. Nie zmienia to jednak faktu, że codziennie przechadzał się tędy Józef Piłsudski. Gdy wyruszał w dzikie i niedostępne Tunkijskie Golce na polowania, gdy szedł nad Irkut łowić ryby, czy też gdy podążał do pracy korepetytora…


Do ludzi którzy pamiętali Marszałka Piłsudskiego w Tunce, udało się dotrzeć jego adiutantowi Mieczysławowi Lepeckiemu w 1933 roku, oraz podczas drugiej wyprawy w 1936 roku. Opisał te przeżycia w dwóch książkach ,,Sybir bez przekleństw” i ,,Sybir wspomnień” .

Tak to wspomina, gdy dotarł do najstarszych mieszkańców Tunki i sposobem próbował ich wypytać o pewnego polskiego nauczyciela sprzed lat:


– To znaczy był nauczyciel?
– Był niejeden.
Popow, syn znachora, a więc hardziej zbliżony do lekarza, poskrobał się po kudłach i dodał:
– Jeden był taki młodziutki, włosy u niego sterczały do góry jak u wilka na grzbiecie.
– Przypomnij sobie, stary, jego nazwisko. Może pamiętasz?

Czołdon natężył się cały, jakby nadsłuchiwał czegoś.
– Nie, nic pamiętam. Browi u niego byli duże, zrośnięte. Bywało przychodzę po lekarstwo, a on siedzi z chłopcami i mówi po chrancusku.

Popow i Iwanow zaprowadzili mnie do domu, w którym mieszkał doktor Michalewicz i w którym Józef Piłsudski udzielał jego synom lekcji. Bywał w nim Bronisław Szwarce, były członek Rządu Narodowego z roku 1862.

Jest to zwykła chałupa, których w Tunce i każdej wsi sybirskiej stoją setki. Nie różni się ona zbytnio od chat wiejskich w Polsce. Jest drewniana, z pni grubych, kryta gontami. Już po wyjeździe Michalewicza dobudowano do niej drugą część, tak, że dzisiaj posiada rozmiaru podwójne. Otacza ją z jednej strony niewielki ogródek, z drugiej – podwórze. Jak wszystkie domy wiejskie w Tunce, stoi do uliczki ścianą szczytową. Wewnątrz składa się z sieni i dwóch izb. Najważniejszą częścią urządzenia wewnętrznego jest piec o rozmiarach groteskowo wielkich, stojący w kuchni.
Dom ten należał do niejakiego Pierniakowa, potem do Zachara Jołszyna, potem do Jegora Jołszyna, teraz zaś do wdowy Domny Charytowny Kosewiny.

Gdy przyszedłem go zobaczyć, zastałem wewnątrz nieporządek. z zewnątrz zaś – ruinę. Okiennice były pozamykane, część szyb stłuczona, podłoga dziurawa. W części starej nie mieszkał nikt. Stała już od paru lat pustką. Kosewina zajmowała tylko część dobudowaną później. Doktor Afanasij Michalewicz opuścił Tunkę wkrótce po wyjeździe Józefa Piłsudskiego.

Dzisiaj te domy pozostały tylko wspomnieniem na kartach owego reportażu. Śladu po nich się nie uświadczy. Ale pozostała pamięć, choćby ta, na której ulicy mieszkał Józef Piłsudski. Dla nas ta chwila zadumy, była najlepszą możliwą tego przedpołudnia. Możliwość pospacerowania zakurzonymi ulicami, po których 150 lat temu stąpali nasi rodacy zesłani na tę piękną, ale i nieludzką ziemię, była wzruszająca. Wylane tu zostało przez nich z pewnością morze łez. Nad swoją niedolą, za ukochaną rodziną i ziemią ojczystą. I nam w kącikach oczu błyskały łzy…

Na koniec wspomnę jeszcze o jednej postaci związanej z Tunką. O zdolnym pejzażyście skazanym na 10 lat Sybiru za udział w Powstaniu Styczniowym, Stanisławie Wrońskim. Był on między innymi towarzyszem okołobajkałowych podróży znakomitego badacza i geologa Benedykta Dybowskiego, o którym wspominać będę w kolejnych częściach. Na naszym rynku dostępnych jest bardzo niewiele jego dzieł, udało mi się jedynie wyszukać tę niskiej jakości fotografię, przedstawiającą jego urokliwy obraz z widokiem na wieś i dolinę w okolicach Irkutu.


Największa kolekcja obrazów tego artysty znajduje się w zbiorach Muzeum Sztuki i Instytutu Politechnicznego w Irkucku.

***

Podsumowując tę część wpisu, trzeba zauważyć, że nasz początek syberyjskiej przygody odbiegał od tego co sobie zaplanowaliśmy. Jednak może dla kogoś planującego wyprawę w tamte rejony, takie zestawienie będzie przydatne?

– Przez brak czasu nie znaleźliśmy polskiej kwatery na cmentarzu przy Tunce, choć później dowiedzieliśmy się z kilku źródeł, że istotnie się tam znajduje.
– Nie natrafiliśmy na żadne polskie ślady w szkole, choć jeszcze kilka lat temu na budynku była tablica, a w izbie pamięci stosowne eksponaty. Na ten moment ich nie ma, ale nie należy się poddawać, jeśli ktoś się tam wybiera, bo kto wie, może znowu są już na swoim miejscu 😉
– Dowiedzieliśmy się, że Józef Piłsudski mieszkał przy obecnej ulicy Rosyjskiej w Tunce.

Myślę że rozsądnie jest poświęcić na Tunkę + Arszan + wędrówkę po Tunkińskich Golcach + Żemczug (o których będzie kolejny wpis), spokojne dwa, a jeśli ktoś ma ogrom czasu, to nawet trzy dni. Wtedy bez pośpiechu można wszystkie doznania odczuć spokojniej i przyjemniej. Nas gonił czas i musieliśmy streścić się w jeden dzień, co niestety odbiło się na naszej przygodzie i tym, że nie dotarliśmy wszędzie gdzie chcieliśmy.

Zapraszam niniejszym na kolejny wpis, który ukaże się na tym blogu. Będzie to kontynuacja naszej wędrówki, a dowiecie się z niej:

  • jak wyglądają górskie szlaki w Tunkińskich Golcach,
  • co można kupić na bazarze w Arszan,
  • co serwują do jedzenia w buriacko-mongolskiej restauracji,
  • jakie warunki panują w buriackim SPA,

PS Powstanie też osobny wpis o polskich miejscach pamięci w okolicach jeziora Bajkał. Będą tam zdjęcia, współrzędne geograficzne i informacje opisowe, jak do nich dotrzeć.

sklep
charytatywny
Pomagaj i pamiętaj
Skip to content