Blog podróżniczy

Polskie ślady w Nowej Zelandii (część 1 – Singapur)

Staliśmy na Lotnisku Chopina w Warszawie, czekając na coraz bardziej opóźniający się samolot do Frankfurtu nad Menem. Przed nami podróż życia – lot do Nowej Zelandii, oddalonej o niemalże 18 tysięcy kilometrów od Wrocławia. Jednakże naszym celem nie było zwiedzanie Hobbitonu, podziwianie Alp Nowozelandzkich, czy poszukiwania Kiwi. Lecieliśmy tam po to, by wysłuchać i utrwalić niezwykłe relacje Polaków, którzy jako dzieci trafili z piekła Syberii do raju Nowej Zelandii. Był poniedziałek, 12 czerwca 2017 roku i nic nie zapowiadało, że to nie czas (2 dni podróży, kilkadziesiąt godzin lotu, zmiany stref czasowych) będzie największym wyzwaniem, jakie przed nami stanie w czasie podróży. Okazało się, że delikatnie się myliliśmy…

Jak wspomniałem we wstępie, zaczęło się od opóźnienia na pierwszym etapie podróży, z Warszawy do Frankfurtu. Podróżowaliśmy w trójkę – Dominik, czyli autor niniejszych wspomnień, Honorata z Poznania i Adam z Wrocławia. Tego samego dnia lecieliśmy z Niemiec do Singapuru, na przesiadkę nie mieliśmy wiele czasu.  Lądowania na odległym terminalu, podróż autobusem i szaleńczy bieg przez lotnisko. Udało się, zdążyliśmy. Zadowoleni wsiadamy na pokład i ruszamy w kilkunastogodzinną podróż do Singapuru.

Po wyjściu z samolotu czeka na nas niespodzianka – Pani z kartką, na której są nasze nazwiska. Zaprasza nas do małego pojazdu – czegoś w stylu meleksa – i ruszamy w drogę po olbrzymim lotnisku. Pierwsza myśl, jak przychodzi nam do głowy, to to, że nasze bagaże zostały we Frankfurcie przy szybkiej przesiadce. Dojeżdżamy do terminalu, a tam czeka już na nas telefon z Nowej Zelandii. Dzwoni pani z Immigration Office, zaczyna zadawać pytania: o cel podróży, z kim będziemy się spotykać, itp.  Mamy problemy z Internetem, do którego dostęp dostaje się dopiero po okazaniu paszportu, nasze telefony nie chcą się łączyć z lotniskowym Wi-Fi. Przez to nie możemy szybko podać dokładnego adresu domku, w którym będziemy mieszkać.  Pani nie rozumie słowa association, potem każe sobie literować nazwę Stowarzyszenie Odra-Niemen i robi się coraz bardziej nerwowa. Nagle stwierdza, że odmawia nam wjazdu i kończy rozmowę. Patrzymy na siebie oszołomieni, zastanawiając się “co tu się odwaliło?”. Warto w tym miejscu wspomnieć, że obywatele krajów Unii Europejskiej mają bezwizowy wjazd do Nowej Zelandii.

Po chwili próbujemy zadzwonić i spróbować raz jeszcze wytłumaczyć sytuację. Dowiadujemy, że nie ma takiej możliwości.

Jest 13 czerwca, do odlotu naszego samolotu mamy 6 godzin i rozpoczynamy walkę, by zdążyć. Dzwonimy do polskiej ambasady w Wellington, stolicy Nowej Zelandii oraz do ambasady w Singapurze. Cały czas jesteśmy na telefonach, rozmawiamy z placówkami dyplomatycznymi Nowej Zelandii w Polsce, Wielkiej Brytanii. Po jakimś czasie  przyjeżdża do nas pani Katarzyna Kosiniak-Kamysz, konsul RP w Singapurze. Bierze sprawy w swoje ręce i próbuje nam pomóc. Okazuje się, że jednak można zadzwonić do Immigration Office z terminalu, przy którym czekamy. Niestety, nie udaje się załatwić sprawy. Musimy wyrobić wizy, zwykle trwa to około miesiąca, a my mamy wykupiony lot powrotny na 10 lipca, więc musi się to odbyć znacznie szybciej.

Przegrywamy pierwszą rundę. Szukamy na szybko noclegu i wychodzimy z lotniska, w naszych paszportach pojawia się pieczątka, zezwalająca na 90-dniowy pobyt w Singapurze – zakładamy jednak znacznie krótszą obecność 😉
Miasto wita nas bardzo dużym poziomem wilgotności, dopiero co padał deszcz, więc przejście z klimatyzowanego lotniska na zewnątrz jest małym szokiem. Pani Konsul pomaga nam jeszcze z taksówką i wskazaniem drogi do noclegu, umawiamy się na następny dzień w ambasadzie i ruszamy.

Następny dzień spędzamy w Ambasadzie RP w Singapurze. Wypełniamy wnioski wizowe, przygotowujemy niezbędne dokumenty, słowem nic ciekawego, więc nie ma co się rozpisywać. Cały czas możemy liczyć na nieocenioną pomoc naszych dyplomatów, w szczególności wspomnianej pani Katarzyny Kosiniak-Kamysz i Joanny Dopierały-Konkołowicz – jesteśmy im niezmiernie wdzięczni!

Po dopełnieniu wszelkich formalności pozostaje oczekiwanie. Mamy wolne, znajdujemy więc nowy, nieco lepszy nocleg i udajemy się na spacer po mieście. Mamy mieszane uczucia, co do Singapuru – Adamowi podoba się bardzo, mi i Honoracie nieco mniej, ale można to zrzucić na karb emocji i stresu, związanego z naszą sytuacją 😉 Dalej dokucza nam spora wilgotność (od 60 do 70%), która w połączeniu z temperaturą 30 stopni daje się we znaki.
W oczy rzucają nam się kontrasty – potężne wieżowce, rosnące tuż obok malutkich zabudowań. W mieście jest bardzo czysto, ale to akurat nic dziwnego, kary za śmiecenie są bardzo wysokie, między 500 a 1000 dolarów singapurskich (jeden dolar to ok. 2,70 zł w tamtym czasie).
Jest to temat do żartów nawet u lokalsów, trafiamy np. na magnesy z grą słów: Singapore is a fine city , gdzie “fine” może oznaczać zarówno w porządku, jak i karę. Na tą drugą opcję wskazuje załączony na magnesie zestaw zakazów i obowiązujących za nie kar 🙂

Podczas wędrówki trafiamy na kilka ciekawostek, jedną z nich jest obraz Jana Pawła II w lokalnym kościele, który jest dla nas miłą niespodzianką. Nie możemy sobie odmówić przejażdżki metrem, gdzie trafiamy na kolejną interesującą rzecz. Peron od torowiska oddziela ściana z drzwiami, przyjeżdżający pociąg ustawia się dokładnie na wysokości tych drzwi. Oczywiście w metrze też jest cała porcja zakazów, w tym dotycząca duriana – jednego z ulubionych owoców Azjatów. W metrze jest on zakazany, bowiem ma jedną, ale znaczącą wadę – strasznie cuchnie. Sami mieszkańcy krajów azjatyckich mówią o nim “pachnie jak piekło, smakuje jak niebo”. Poniżej jeszcze kilka zdjęć z naszej wędrówki.

Dzięki olbrzymiej pomocy Ambasad w Wellington i Singapurze udaje nam się w błyskawicznym tempie wyrobić wymagane dokumenty i w końcu, 18 czerwca, lądujemy w Wellington. Na lotnisku spotykamy się z Rogerem i Gosią, polsko-nowozelandzkim małżeństwem, które pomagało naszym przyjaciołom w czasie pierwszej tury projektu, pół roku wcześniej. Od nich dowiadujemy się możliwej przyczyny naszych kłopotów – jakiś miesiąc wcześniej polscy turyści narobili sporo zamieszania w Nowej Zelandii, stąd wyczulenie na osoby przyjeżdżające z Polski. Tak naprawdę do dziś nie wiemy, czemu nas nie wpuszczono, sami Nowozelandczycy podali 4 wersje…

Zmęczeni ruszamy do miejsca, gdzie będziemy mieszkać przez najbliższe 3 tygodnie. Na następny dzień mamy już umówione pierwsze spotkania z Sybirakami. Nasz domek leży w dolinie rzeki Akatarawa, w miejscowości Upper Hut, pod Wellington. Jest zimno i wilgotno (w Nowej Zelandii zima wypada w lipcu i sierpniu, najcieplej jest na przełomie roku), właściciel krzywo patrzy na dogrzewanie się farelką – raczej nie używa się tutaj kaloryferów. Tak zaczęła się nasza przygoda, o której sednie opowiem w dalszej części.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sklep
charytatywny
Pomagaj i pamiętaj
Skip to content