Blog podróżniczy

Polskie ślady w Nowej Zelandii (część 2 – Wellington i okolice)

W końcu… Z kilkunastu godzin podróży zrobiło się kilka dni, ale w końcu dotarliśmy do celu. Nowa Zelandia, kojarzona z Władcą Pierścieni, Maorysami, pięknymi krajobrazami. Nam zaczęła kojarzyć się z Sybirakami. Zapraszamy do kolejnej części naszej opowieści i do poznania wspaniałej polskiej społeczności!

Po przybyciu do naszej bazy noclegowej zaplanowaliśmy najbliższe dni. Zapowiadał się bardzo intensywny czas, byliśmy kilka dni do tyłu, a w końcu realizowaliśmy projekt, który zakładał dotarcie do jak największej liczby Sybiraków. Swoje pierwsze kroki kierujemy do Ambasadora RP w Nowej Zelandii, Zbigniewa Gniatkowskiego. Mieliśmy okazję poznać go już przez telefon, gdy w środku nocy zadzwoniliśmy do niego z Singapuru 😉
Korzystamy z okazji, by osobiście podziękować, szybko okazuje się, że Pan Ambasador jest także doskonale zorientowany w społeczności “Dzieci z Pahiatua”. Daje nam kilka kontaktów, co w połączeniu z namiarami od naszej poprzedniej wyprawy – Kamili, Przemka i Tomka – tworzy nam solidną bazę do działania. Rosną nasze morale, nastawiamy się na ciężką pracę i ruszamy dalej.

Musimy się przyzwyczaić, że Nowej Zelandii obowiązuje ruch lewostronny. W rozmowach dowiadujemy się, że najczęstszą przyczyną wypadków są właśnie turyści z Europy (poza Wielką Brytanią 😉 ), którym ciężko przyzwyczaić się do takiej zmiany. Poza tym, w pierwszych dniach nie mamy za bardzo czasu na poznawanie kraju, dlatego więcej informacji o zwyczajach, kuchni, krajobrazach, będzie opisanych w kolejnych częściach.
Można tu wtrącić jedną anegdotę. Po przygodach singapurskich byliśmy psychicznie totalnie zmaltretowani. Przez stres i zmęczenie prawie wydaliśmy większość naszego budżetu na lot między nowozelandzkimi wyspami, podczas poszukiwań najszybszego połączenia do Nowej Zelandii w Singapurze. Na szczęście uniknęliśmy pomyłki, ale i tak wiedzieliśmy, ze jesteśmy mocno w plecy, jeśli chodzi o środki finansowe. Dlatego w pierwszych dniach, zanim ochłonęliśmy i przeliczyliśmy wszystko według aktualnych kursów walut, nasze pożywienie stanowił chleb tostowy z sosem barbecue 🙂 Uznaliśmy, że jak mamy na czymś oszczędzić, to najlepiej na jedzeniu (nie wierzę, że to piszę, jedzenie to dla mnie rzecz święta).

DZIECI Z PAHIATUA – RYS HISTORYCZNY

Zanim przejdziemy do meritum, warto przybliżyć krótko historię “Dzieci z Pahiatua” – jak trafili do Nowej Zelandii?
Wszystko zaczęło się od inwazji Sowietów 17 IX 1939 r. Dzięki paktowi z Hitlerem, Stalin zaatakował chwiejącą się pod ciosami Niemców Polskę i bez problemów zajął wschodnie połacie naszego kraju. Niedługo potem, w lutym 1940 roku, ruszyły deportacje Polaków na Sybir. To właśnie wtedy zaczęła się tułaczka większości z bohaterów naszej opowieści. Wywożeni w bydlęcych wagonach, bez jedzenia, podczas nawet kilkunastodniowych podróży na wschód tracili bliskich. W lipcu 1941 roku wróciła nadzieja, podpisano pakt Sikorski-Majski, na mocy którego, wraz z żołnierzami generała Andersa, Związek Radziecki mogli opuścić także cywile. Szacuje się, że prócz około 77 tysięcy żołnierzy, z ZSRR wyszło także niemal 43 tysiące cywili, w tym około 20 tysięcy to były dzieci. Przez Kazachstan, Turkmenistan i Uzbekistan dotarli do Persji. Tam powstawały pierwsze sierocińce i szkoły. Wiele dzieci straciło rodziców w obozach, bądź w czasie podróży, niektóre zostawały same, kiedy ich ojcowie zasilali szeregi polskiej armii. Polski Rząd w Londynie zaczął szukać rozwiązania trudnej sytuacji najmłodszych. Część z nich wciągnięto jako junaków do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, część przyjęli Brytyjczycy do swoich afrykańskich kolonii. Niektóre dzieci trafiły do Ameryki Południowej, inne zostały ugoszczone w Indiach.
Nowozelandzki rząd zaprosił do siebie 733 dzieci wraz ze 105 opiekunami. Niebagatelny wpływ na na całą sytuację ma kilka osób: polski konsul Kazimierz Wodzicki, jego żona Maria i Peter Fraser wraz z żoną Janet, premier Nowej Zelandii. Maria Wodzicka bardzo dobrze znała się z Janet. W 1944 roku cała grupa rusza statkiem z Iranu do Bombaju. Tam przesiadają się na USS Randall, którym po około miesiącu podróży, 31.10.1944 roku docierają do Wellington, stolicy Nowej Zelandii. Zostają zakwaterowani w miejscowości Pahiatua, na terenie byłego obozu jenieckiego dla Japończyków, przekształconego w małe miasteczko dla Polaków.

PIERWSZE SPOTKANIA

Na początek wybieramy się do dwóch małżeństw – Państwa Manterysów i Państwa Zawadów. Mieszkają w Lower Hutt, miasteczku oddalonym o około 30 km od Wellington, położonym w malowniczym terenie, między wzgórzami, doliną rzeki Hutt, a portem Wellington. Dzięki pobytowi Kamili, Tomka i Przemka mamy do nich kontakt, wiemy też, że są swoistymi strażnikami pamięci o Dzieciach z Pahiatua. Okazało się także, że nasz nocleg, leżący w Akatarwa Valley (niemal 50 km od stolicy), jest wbrew pozorom bardzo korzystnie położony – mieliśmy blisko do miejscowości (Upper Hutt, Lower Hutt, Petone), w których mieszkało wielu Sybiraków, z którymi później prowadziliśmy wywiady.

W trakcie wizyt kilka rzeczy od razu rzuca się w oczy – piękna polszczyzna i niezwykła otwartość, gościnność, wobec totalnie obcych osób, które przybyły z miejsca oddalonego o 17 tysięcy kilometrów. Zarówno Halina i Stanisław Manterysowie, jak i Stefania i Józef Zawada są dla nas bardzo pomocni. Dostajemy informację o kolejnych Sybirakach, wskazówki pomocne w pierwszych dniach pobytu na Aotearoa – Kraju Długiej Białej Chmury, jak zwą go Maorysi. Spędzamy u nich czas czując się tak swobodnie, jakbyśmy przyjechali do dawno niewidzianych dziadków 🙂

Kolejne dni upływają pod znakiem spotkań i poznawania niesamowitych ludzi. Szybko orientujemy się, że wspomniana wcześniej gościna i piękny polski język są normą dla tej grupy. Nie chciałbym pominąć nikogo z osób, które odwiedzaliśmy, więc czasem krócej lub ciut dłużej opiszę każdą z wizyt 🙂
Przy okazji – dlaczego tak bardzo dziwiła nas biegła polska mowa u naszych rozmówców? W większości trafili oni do Nowej Zelandii w bardzo młodym wieku, pierwsze lata spędzili w gronie Polaków, w obozie w Pahiatua, ale potem trafiali do szkół, środowisk, gdzie głównym językiem był język angielski. Mimo to dbali i kultywowali naszą mowę (u niektórych osób słychać wspaniały, kresowy akcent), wpajając ją także następnym pokoleniom. Często się zdarza, że Polacy jadący za granicę już po kilku latach (a czasami nawet po dwutygodniowym urlopie) “zapominają” swojego języka. Ta grupa, mimo olbrzymich przeciwności, potrafiła zachować i pielęgnować piękną mowę ojczystą.

W następnych dniach udaliśmy się do Pani Urszuli Poczwy, która służyła jako tzw. “pestka”, w Pomocniczej Służbie Kobiet, przy Armii Andersa. Jej brat trafił do Nowej Zelandii w 1944 roku, ona dołączyła do niego w 1948. To także było przemiłe spotkanie, Honorata szybko łapie dobry kontakt, kiedy okazje się, że obie pochodzą z wielkopolski. Dodatkową ciekawostką była papuga Pani Uli, która mówiła i śpiewała po polsku! 🙂

Pan Stanisław polecił nam swoją siostrę, Stefanię Sondej i to do niej zmierzamy następnego dnia. Dom jest pięknie położony na wzgórzach, nad doliną rzeki Hutt. W przedpokoju widzimy piękne, tkane godło Polski, obok obraz Marszałka w drewnie. Kolejny raz czujemy się, jakbyśmy przekraczając progi domów naszych bohaterów, przenosili się do Polski. To są dosłownie małe Ojczyzny na nowozelandzkiej ziemi.
Ponad półtorej godziny rozmowy mija błyskawicznie, a zaskoczony mąż Pani Stefani pyta nas: gdzie Wy się nauczyliście tak długo milczeć? 🙂

Państwo Lepionka mieszkają w Wellington, w dzielnicy Seatoun. To kolejne niesamowite opowieści, bowiem Pan Zdzisław koordynował zbiórkę pieniędzy i darów rzeczowych dla Solidarności w Polsce, w czasie Stanu Wojennego. Był też organizatorem marszu wsparcia dla Polski, na którym zebrało się niemal 10 tysięcy osób!
Żona Pana Zdzisława, Halina, jest jednym z najmłodszych Dzieci z Pahiatua. Urodziła się w 1943 roku, w Isfahanie. Warto dodać, że córka Państwa Lepionka, Wanda, organizuje New Zealand Polish Film Festival, który jest znakomitą promocją Polski w Nowej Zelandii.

W tygodniu odwiedzamy jeszcze jedną, wyjątkową Sybiraczkę. To Krystyna Tomaszyk, urodzona w Wilnie, która także jest kustoszem pamięci o Dzieciach z Pahiatua. Jej historia jest inna niż pozostałych Sybiraków, gdyż trafiła do Nowej Zelandii z Mamą, która wcześniej nadzorowała opiekę nad dziećmi w Isfahanie. Ma inne ciekawe postrzeganie historii Dzieci z Pahiatua, zwraca uwagę na te aspekty, które innym nie rzucają się w oczy. Jest także gorącą orędowniczką nie nazywania grupy Polaków uchodźcami, na co ma szereg bardzo dobrych argumentów.
Pani Krystyna przyjęła nas niezwykle serdecznie, niczym starych znajomych. Jedno spotkanie nie wystarczyło, nagraliśmy najdłuższy, liczący niemal 2 godziny wywiad. Warto nadmienić, że Pani Krystyna jest odznaczona Medalem Służby Królowej (Queen’s Service Medal), za jej pracę na rzecz społeczności Maorysów.
Krystyna Tomaszyk uświadomiła nam także jeszcze jeden fenomen “Dzieci z Pahiatua”. Wychowywali się oni bez rodziców, bez wzorców. W rolę opiekunów wcielali się nieco starsi członkowie grupy, która przybyła do Nowej Zelandii, często nie mający wykształcenia, czy po prostu predyspozycji wychowawczych. Można założyć, że ich proces socjalizacji będzie niepełny i będą mieli problemy w zakładaniu własnych rodzin, wychowywaniu dzieci. Było wręcz przeciwnie.
W niemal każdym odwiedzonym domu widzieliśmy zdjęcia wielopokoleniowych rodzin, synów, córek, wnuków i prawnuków. To naprawdę niesamowite i godne podziwu, że grupa ta, mimo takich ograniczeń i trudności narzuconych przez los, tak wspaniale sobie poradziła.

To oczywiście nie był koniec naszych spotkań, opisane wyżej wydarzenia rozegrały się w ciągu kilku dni, od 19 do 23 czerwca 2017 roku. Przed nami był pierwszy weekend na naszym wyjeździe i kolejne niezwykłe osoby i sytuacje, które stawały na naszej drodze. Odwiedziliśmy Pahiatuę, miejscowość do której przybyła polska grupa jesienią 1944 roku, zobaczyliśmy Kiwi, jedliśmy tradycyjną nowozelandzką potrawę, czyli gołąbki, oglądaliśmy świetną wystawę, przygotowaną przez słynnego Peter’a Jackson’a. Zapraszamy do kolejnej części naszej opowieści!

1 thought on “Polskie ślady w Nowej Zelandii (część 2 – Wellington i okolice)”

  1. n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylaja wszystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sklep
charytatywny
Pomagaj i pamiętaj
Skip to content