Moja pierwsza podróż na Wschód odbyła się w 2000 roku i była to Białoruś. Pojechałam tam jak każdy lubiący podróżować, z ciekawości, chęci poznania nowego miejsca. Pojechałam razem z grupą znajomych, która była wcześniej już wielokrotnie na Białorusi, stawiając krzyże Straży Mogił Polskich w miejscach związanych z polską historią. Trzeba też pamiętać, że dla mojego pokolenia dorastającego w PRL, podróżowanie za granicę, to była normalność dopiero od kilku lat. Od 1992 roku mogliśmy mieć paszporty w domu na 10 lat, co było wielkim świętem dla młodych ludzi wchodzących w dorosłe życie. Dlatego korzystaliśmy z każdej propozycji wyjazdu i zobaczenia świata. Nie były nam też wówczas straszne granice, stanie w ogromnych kolejkach – ważna była możliwość ich przekraczania, jednak wjazd na
Białoruś to było wyzwanie nawet dla nas.
Wstęp
Po godzinnych wyczekiwaniach na dojazd do granicy, zaczynała się procedura otrzymania zgody na wjazd. Najważniejsza była „kartoczka”, na której trzeba było zdobyć pieczątki z różnymi pozwoleniami (ekologiczne, graniczne, transportowe, żywieniowe, podatek na dzieci z
Czarnobyla..), otrzymywane w punktach na samej granicy. Problem polegał na tym, że do każdej budki była odpowiednia kolejka, nerwówka, czy uzyskamy pieczątkę. Dopiero z tak uzyskaną „obiegówką” można było przystępować do odprawy paszportowej i celnej. Zapisywaliśmy sobie za każdym razem co trzeba załatwiać, aby nie zapomnieć przy kolejnym przekraczaniu granicy, ale za każdym razem zaskakiwała nas nowa liczba koniecznych pieczątek, nowe pozwolenia i nowe punkty. Często ekipa, która jechała na wyprawę, siedziała godziny w busie i co tu mówić z radosnym, podszytym nerwami, oczekiwaniem patrzyła jak wybrana osoba biega od punktu do punktu, z rozwianym włosem, przejęciem, z biała kartką, na której musiały się pojawiać wymagane pieczątki. Dzisiaj niektórzy z moich młodszych przyjaciół denerwują się jak granica zabiera nam godzinę na wypełnienie dokumentacji.
Pojechałam bez szerszej wiedzy na temat polskiej historii na tych terenach, bez wiedzy o Polakach tam mieszkających, bez tożsamościowych poszukiwań (mój tata urodził się w Brześciu). Po prostu kolejna wyprawa, a trzeba pamiętać, że Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej, moje pokolenie dopiero od niedawna miało możliwość swobodnego podróżowania, więc ciekawość świata była ogromna. Dlaczego więc nie Białoruś?
Moje pierwsze spotkanie z tym państwem to nieduże miasteczko Iwieniec, leżące na skraju Puszczy Nalibockiej, 40 km od Mińska i prawie 1000 km od Wrocławia, skąd wyruszyliśmy.
Te wspomnienia piszę 20 lat po tej wyprawie i gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że ta podróż obok walorów poznawczych, integracyjnych, zmieni moje życie, nie uwierzyłabym.
Od 20 lat jestem regularnie w Iwieńcu. To moje ważne miejsce na ziemi, gdzie zostawiłam kawałek serca. Poznałam tam wielu wspaniałych Polaków, nauczyłam się polskiej historii. Szefowa Związku Polaków na Białorusi, Oddział w Iwieńcu Teresa Sobol i jej bliscy to moja druga rodzina. Przez wiele następnych lat jeździłam tam z mężem i poznawałam życie Polaków, ich losy, stawiałam znicze na polskich miejscach
pamięci, współpracowałam z polską społecznością. Cały ten czas była w naszej głowie chęć, aby te doświadczenia, spotkania przekuć na coś większego, żeby przyjeżdżać tu z innymi Polakami.
I taka szansa się narodziła. W listopadzie 2009 roku, w Domu Polskim w Iwieńcu spotkałam kpt. Weronikę Sebastianowicz z Grodna, która zainspirowała nas do wsparcia żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi. Rozpoczęła się przygoda życia, wielka akcja Rodacy-Bohaterom i powstanie Stowarzyszenia Odra-Niemen, a co najważniejsze Iwieniec stał się miejscem ważnym, wręcz kultowym dla wielu moich młodszych i starszych przyjaciół ze stowarzyszenia.
Dlaczego ta nieduża miejscowość wrosła w nas tak mocno, dlaczego wracając z Iwieńca, już myślimy o powrocie, dlaczego dla każdego, kto pojawia się tam pierwszy raz, jest to podróż życia? Według mnie są to dwie główne sprawy.
Pierwsza to sama miejscowość z jej polską historią, miejsce na granicy II RP oraz mieszkający tutaj do dzisiaj wspaniali Rodacy, z ogromną życzliwością i gościnnością do przyjezdnych. A drugi ważny element, który nas ściąga w te tereny to niesamowita, pełna tajemnic ora, cudnej przyrodniczej urody Puszcza Nalibocka. I to ona będzie głównym tematem tego wpisu.
Puszcza Nalibocka
Iwieniec, leży na skraju Puszczy Nalibockiej, przepięknej, olbrzymiej, z szerokimi, ubitymi drogami, które autami przemierzaliśmy w wielu kierunkach. Niesamowita podróż przez puszczę to droga do Nowogródka, ale to temat na inny opis. Puszcza Nalibocka była świadkiem wielu tragicznych wydarzeń w czasie II Wojny Światowej. Wcześniej tętniąca życiem, z wieloma osadami, wioskami, w czasie wojny została przez Niemców uciszona na zawsze, przez pacyfikację miejsc, spalenie, zrównanie z ziemią.
Puszcza zawsze była schronieniem dla walczących o wolną Polskę, a mieszkańcy bardzo mocno wspierali polskich partyzantów. W 2000 roku jednym z pierwszych miejsc, które poznałam, była właśnie Puszcza Nalibocka, pełna samotnych krzyży, pomników pamięci, opuszczonych leśnych cmentarzyków, które jako ostatnie świadczą o toczącym się tu niegdyś życiu.
Teresa Sobol, mocno związana z Puszczą, pamięta opowieści z dzieciństwa, że mieszkające tam osoby często dożywały 100 lat, żyjąc ubogo, ale czerpiąc z darów, których to miejsce tak wiele dawało. Ja poznałam Puszczę Nalibocką już znacznie skromniejszą. Zmarniała po politycznej gospodarce osuszania wszystkiego. Po Czarnobylu, którego chmura wisiała nad całą Puszczą przez długi czas, straciła na lata
swój czysty, życiodajny dar. Jak byłam w niej pierwszy raz, jeszcze wisiały w niektórych miejscach tabliczki z napisem „Wstęp wzbroniony”.
Do Puszczy pojechaliśmy, aby postawić znicze na miejscach pamięci, ale też, aby odwiedzić polskie rodziny, które jeszcze nielicznie, lecz stale zamieszkiwały ten teren. Nigdy nie zapomnę bardzo skromnych warunków, w jakich żyli tam Polacy. Nie zapomnę starszego pana, który niewidomy, leżący w starym łóżku, w trudnym otoczeniu drewnianego domku, piękną polszczyzną nas powitał i wskazywał polskie symbole: zegar, który pokazywał tylko polski czas, polskie modlitewniki, mała biało-czerwona flaga, malutkie radyjko nastawione na Radio Maryja.
Przeżycie ogromne…
Pamiętam też odwiedziny u wujostwa Pani Teresy, których dom stał i dalej stoi na pięknej polanie w samym sercu puszczy. Wuja Pani Teresy Sobol był leśnikiem i przetrwał w swoim domu czasy sowieckiej wywózki tylko dlatego, że miał ukaz Cara, który przyznawał jego rodzinie tę ziemię. Władze sowieckie jakimś trafem uznały ten dokument, a cały splot zdarzeń stał się rodzinną historią przekazywaną potomnym. Na polanie stoi okazały drewniany dom, wtedy pomalowany na żółty kolor, a w środku urocza, gościnna polska rodzina, która od razu uraczyła nas swojską słoniną, puszczańską nalewką ok 60% i serdecznością. Obok domu stała duża studnia z żurawiem, wciąż czynna, bo w domu nie było kanalizacji. Wokół przepiękna Puszcza Nalibocka. Wiele godzin tam przesiedzieliśmy.
W czasie przejazdu po puszczy stanęliśmy na odpoczynek, na polanie zalanej popołudniowym słońcem. Nie znając wówczas jeszcze wielu miejsc na Białorusi, ponieważ dopiero co przyjechałam, w mojej głowie krążyło wiele myśli. I kiedy stałam tam w środku Puszczy Nalibockiej pomyślałam, że to bardzo mi bliskie, takie prawdziwie moje miejsce na ziemi. Tam obudziły się moje korzenie, moja pasja do poznawania ludzi i historii Kresów…
To właśnie tam powstała potrzeba powrotu w te miejsca…