To już ostatni wpis o naszej nowozelandzkiej przygodzie, będzie jednak bardzo obszerny! Opowiemy Wam o muzeum Te Papa w Wellington i polskich akcentach w nim, o wzruszających spotkaniach w domu opieki, o tym jak Polacy dbają o miejsca związane z Władcą Pierścieni oraz jak pomogliśmy w uzyskaniu polskiego obywatelstwa. Pokażemy Wam także piękną kartkę imieninową z obozu w Pahiatua, niezwykłą książkę, przywiezioną przez pierwszych polskich osadników w XIX w., czy też zapierające dech w piersiach nowozelandzkie krajobrazy. Zapraszamy!
TE PAPA
Muzeum Te Papa powstało w 1992 roku, zaś otwarto je 6 lat później.. Jego pełna nazwa w języku maoryskim brzmi “Te Papa Tongarewa”, czyli skrzynia ze skarbami. W rozszerzonej wersji interpretacji nazwy, podawanej przez muzeum, jest mowa o skrzyni pełnej cennych rzeczy i ludzi, które powstały z matki ziemi w Nowej Zelandii. W ostatnim roku (2019) muzeum odwiedziło 30 milionów gości!
Jego wielką zaletą jest mnogość tematyczna wystaw, jednakże nam, jak zwykle zresztą, spieszyło się dość mocno, wiec mieliśmy ograniczony czas. Dodatkowym plusem muzeum jest to, że poza kilkoma określonymi wystawami, jest ono darmowe, co przy bogactwie jego zasobów powoduje, że jest ono obowiązkowym punktem wizyty.
Decydujemy się obejrzeć kilka wystaw – obowiązkowo kałamarnicę olbrzymią, największą, jaką udało się złapać człowiekowi, która zyskała przydomek “kolosalna”. Złowiona w 2007 roku kałamarnica miała 470 kilogramów wagi! Robi naprawdę spore wrażenie.
Następnie skierowaliśmy swoje kroki do wystaw poświęconym lokalnej faunie oraz trzęsieniom ziemi, które regularnie dotykają ten rejon świata. Jest nawet możliwość “przeżycia” jednego z mocniejszych wstrząsów, można wejść do specjalnego domku, w którym jest przeprowadzana symulacja – pozwala ona odczuć z jak potężnym żywiołem mają do czynienia mieszkańcy Nowej Zelandii.
W czasie naszej wizyty dostępna była wystawa traktująca o walkach na półwyspie Gallipoli. Między kwietniem 1915 roku a styczniem 1916 roku siły Ententy (w ich składzie wojska brytyjskie, francuskie, australijskie, nowozelandzkie i hinduskie) dokonały największego desantu podczas I Wojny Światowej, chcąc zdobyć Stambuł i wykluczyć Turcję z udziału w wojnie. Atak nie powiódł się, zginęło ponad 130 tysięcy żołnierzy po obu stronach, zaś na pamiątkę tych wydarzeń w Australii i Nowej Zelandii ustanowiono ANZAC Day. Święto upamiętnia poległych w czasie kampanii, obchodzone jest 25 kwietnia, w rocznicę rozpoczęcia walk, zaś jego nazwa pochodzi od Australian and New Zealand Army Corps, połączonych sił zbrojnych obu państw walczących w czasie I Wojny Światowej.
Trzeba szczerze przyznać, że była to jedna z najlepszych wystaw o tematyce militarnej, jaką przyszło nam oglądać. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że w jej produkcję zaangażowało się Weta Workshop, wytwórnia należąca do Peter’a Jacksona, autora m.in. trylogii Władcy Pierścieni (mała anegdota – w dzielnicy Miramar niemal każdy większy budynek, po magazynie, itp., jest zajęty przez wytwórnię Jacksona). Były ciekawe elementy multimedialne, wspaniałe, pieczołowicie przygotowane dioramy, elementy wyposażenia żołnierzy, duże, niemal 2,5 raza większe od człowieka, figury woskowe, przedstawiające bohaterów walk sprzed ponad stu lat. Uderzało nas bogactwo szczegółów tych figur, wyglądających jak żywe postaci (by je stworzyć poświęcono 24 tysiące godzin pracy!), w salach, gdzie można było je obejrzeć z głośników było słychać relacje osób, których przedstawiały poszczególne rzeźby. Niejednokrotnie były to konkretne sytuacje, np. scena prowadzenia ognia z karabinu maszynowego, okraszona relacją strzelca, której towarzyszyła kanonada w tle. W przyciemnionych pomieszczeniach, gdzie światła skierowane były na daną scenę robiło to niesamowite wrażenie.
Ostatnim, ale najważniejszym miejscem, do którego skierowaliśmy swe kroki, była polska część wystawy. Nie jest to oczywiście ekspozycja porównywalna choćby w małym stopniu do tej o Gallipoli, ale wzbudziła u nas zdecydowanie największe emocje. Cieszył fakt, że Nowozelandczycy pamiętają o Polakach, a także to, że informację o polskich “Dzieciach z Pahiatua” co roku mogą zobaczyć dziesiątki milionów turystów z całego świata 🙂
POLAKÓW ROZMOWY I SPOTKANIA
Poza chwilowym urozmaiceniem, jakim był krótki wyskok do Te Papa, realizujemy główny cel naszego projektu, czyli rozmowy z Sybirakami. Poza tymi oficjalnymi, gdzie nagrywamy relacje, skanujemy zdjęcia i dokumenty, są też takie mniej formalne 😉 Spotykamy się więc na cieście u Pani Dionizy Choroś, niezwykłej Sybiraczki, pełnej charyzmy, energii. Oprócz nas są Państwo Zawada, Pan Marian Ceregra (bardzo ważna postać dla polskiej mniejszości, choć nie był “Dzieckiem z Pahiatua”. Do Nowej Zelandii przybył później, zaś w wieku młodzieńczym, przebywając w Polsce, był w Armii Krajowej) i Ania, studentka z Poznania. Mimo, że znaliśmy się z grupą Sybiraków od około dwóch tygodni, to czuliśmy się jak na ciepłym, rodzinnym spotkaniu. To była typowa dla tego wyjazdu rzecz – mimo, że polska grupa w Nowej Zelandii miała już kilka negatywnych kontaktów z rodakami z Polski, nie zamknęli się na nas i dali nam szansę na wzajemne poznanie.
Jeszcze wcześniej udało nam się zebrać sporą grupę w Domu Polskim, gdzie opowiadaliśmy o naszym projekcie, szukaliśmy kolejnych kontaktów i mówiliśmy o działalności naszego Stowarzyszenia, zaprosiliśmy wszystkich na nasz wrześniowy projekt dot. pobytu Kombatantów i Sybiraków w Polsce. Warto dodać, że na spotkanie przybyła delegacja Ambasady RP w Wellingtonie: Ambasador RP Zbigniew Gniatkowski wraz z Małgorzatą Watkins, która od samego początku naszego pobytu służy nam nieustannie pomocą i radą. Obejrzeliśmy także film “Serce Polski”, traktujący o Grodzieńszczyźnie, który wywarł duże wrażenie na zebranych.
Kolejne dni obfitowały w wydarzenia niosące ze sobą różne emocje. Byliśmy u Pana Kazimierza, który przyjął nas niezwykle serdecznie i długo opisywał swoje historie, np, pierwsze wrażenia po przypłynięciu do Wellington: “Jak przyjechaliśmy to nie chcieliśmy wierzyć… Białe domy na pagórkach (…) Każdy stanął na pokładzie i każdy patrzył się na te wzgórza (..) jakby to było we śnie.”
Jednym z bardziej wzruszających momentów było spotkanie w Vincentian Home and Hospital, gdzie przebywa kilkoro z “Dzieci z Pahiatua” oraz starszych Polaków. Jednym z nich jest Pan Leon Domański – żołnierz armii Andersa, budowniczy Domu Polskiego w Wellingtonie. Niestety z powodu wylewu Pan Leon nie może mówić. Kiedy jednak przybyliśmy odwiedzić go wraz z Dionizą Choroś, jego przyjaciółką, jego radość była olbrzymia. Podarowaliśmy Panu Leonowi wpinkę z flagą Polski, którą natychmiast przypiął do bluzy…
Rozmawialiśmy tam także z Panią Janiną i Panią Marią, były bardzo zadowolone z naszych wizyt, pierwsza z nich podzieliła się z nami wspomnieniami. Warto przy tym zaznaczyć niesamowitą troskę, z jaką personel Vincentian Home and Hospital podchodził do swoich podopiecznych, byliśmy niezwykle zbudowani tym podejściem i opieką, jaką mają Sybiracy w tym ośrodku.
Niestety, wśród wielu chwil dających wiele radości zdarzają się także zdarzenia smutne. W trakcie naszego pobytu zmarła Pani Michalina Bogacka, będąca w Pomocniczej Służbie Kobiet u Andersa. Ze względu na złe samopoczucie nie odwiedziliśmy Pani Michaliny w Vincentian, mieliśmy wrócić do niej, kiedy jej stan się poprawi… Byliśmy na jej pogrzebie, wraz z jedną Sybiraczek, Anną Piotrkowską, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody (cmentarz położony na malowniczych, soczyście zielonych wzgórzach, pożegnaliśmy Panią Michalinę. Kiedy rodzina Pani Michaliny stała nad grobem, jeden z Synów, mieszkający obecnie w Niemczech zaintonował Hymn Polski. Była to jedna z najbardziej poruszających chwil naszego wyjazdu.
Każdy ze spotkanych przez nas Sybiraków powtarza to samo zdanie: “mam taką samą historię jak inni, zanudzicie się”. Zatem podczas spotkań powinniśmy przysypiać, kolejny raz słysząc historie o wywózce, oglądając identyczne pamiątki. Czy tak było? Oczywiście, że nie 🙂 Każda z tych historii jest na swój sposób wyjątkowa, każdy inaczej przeżywał emocje, miał odrębne spostrzeżenia, dostrzegał coś, czego inni nie widzieli. Pamiątki, które oglądaliśmy także były wyjątkowe. Tak było w przypadku kolejnej trójki “Dzieci z Pahiatua”: Pani Eugenii, Pani Ireny i Pana Juliana.
U Pani Eugenii, gdzie usłyszeliśmy poruszające historii z Syberii oraz mieliśmy okazję zobaczyć niezwykłe pamiątki: rysunki wykonywane w Persji i obozie w Pahiatua oraz niezwykłą kartkę imieninową, autorstwa kilkunastu koleżanek z obozu, opatrzoną wymownym podpisem.
Pani Irena posiada listy, które wraz z rodzeństwem wysłała z Persji do Taty będącego w wojsku. Staranne, dziecięce pismo, pełne emocji związanych z wyjątkowymi warunkami, w jakich przyszło żyć polskim dzieciom – to było niezwykłe doświadczenie.
Wreszcie Pan Julian i jego specyficzne pamiątki: cała kolekcja zeszytów z 1946 roku, które zapisał w obozie w Pahiatua. Szczególnie wyróżniały się zeszyty z geografii, z niezwykle pieczołowicie oddanymi fragmentami map poszczególnych miejsc na świecie. Zapadły nam w pamięć jego słowa, które wypowiedział w trakcie wywiadu: “My wierzyliśmy, że w Nowej Zelandii jesteśmy tylko na chwilę. I wrócimy do Polski. Wierzyliśmy, że Polska wróci do starych granic.”
PODRÓŻE MAŁE I DUŻE
Jak wspominaliśmy we wcześniejszych wpisach, czasu na zwiedzanie było bardzo mało, ale też nie taki był cel naszego projektu 😉 Dlatego staraliśmy się wycisnąć maksimum z każdej wolnej chwili, w czasie wyjazdu mieliśmy trzy wolne soboty, w niedziele zaś uczestniczyliśmy w polskiej Mszy Św., po niej często trafiały się spontaniczne spotkania, jak np. z kołem kobiet w Domu Polskim. W soboty udało nam się obejrzeć trzy miejsca: Wellington z okolicami, New Plymouth i Napier. Dodatkowo, po spotkaniach zahaczyliśmy o nieodległe od Wellington miejsca – park Kaitoke, znany jako plan filmowy Władcy Pierścieni i latarnie Pencarrow. W dalszej części opiszemy pokrótce te miejsca, w których, jakżeby inaczej, także dało się odnaleźć polskie wątki 🙂
Wellington i okolice
Naszą pierwszą sobotnią wycieczkę odbyliśmy dzięki wspomnianym już we wcześniejszych wpisach Gosi i Rogerowi Watkins. Mama Rogera była Polką, pracującą podczas wojny przy obsłudze jednego z afrykańskich lotnisk Royal Air Force. Tam poznała swojego męża, pilota RAF-u. Roger zamieszkał później w stolicy Nowej Zelandii, zaś Gosia trafiła tam do pracy w Ambasadzie RP, gdzie się poznali. Podczas pierwszej tury naszego projektu, na przełomie 2016 i 2017 roku, Kamila, Przemek i Tomek spotkali to wspaniałe małżeństwo, dzięki czemu my jechaliśmy już “na gotowe” 😉 Dołożyliśmy też cegiełkę do starań Rogera o polskie obywatelstwo – pożyczyliśmy im komputer z klawiaturą ogarniającą polskie znaki, by mogli spokojnie dopracować wniosek do Prezydenta RP 😉 (starania Rogera zakończyły się sukcesem i w 2019 otrzymał upragnione obywatelstwo 😉 )
Wraz z Rogerem zrobiliśmy objazdówkę po obrzeżach Welly, zarówno od strony cieśniny, jak i od strony zatoki. Widoki nas zachwyciły!
Poza podróżą z Rogerem udało nam się odwiedzić dwa, bardzo ciekawe kościoły w stolicy Nowej Zelandii: XIX wieczny anglikański kościół Św. Pawła, który w sumie nie jest już kościołem, a muzeum. Jego drewniane wnętrze było niesamowicie klimatyczne, w środku znajdowały się też bardzo ciekawe pamiątki, jak np. flaga, która jest darem od amerykańskich marines, stacjonujących tu podczas II wojny światowej. Jako budulec wybrano drewno, gdyż uznano, że będzie najbardziej odporne na nawiedzające ten rejon trzęsienia ziemi.
W drugim z kościołów, St Mary of the Angels, zbudowanym w 1922 roku i trochę przypominającym z zewnątrz Notre Dame, znajdziemy tablicę poświęconą Polakom zamordowanym w Katyniu i innych miejscach w Rosji.
Udało nam się odwiedzić jeszcze jedno, bardzo ciekawe miejsce. Udaliśmy się na miejsce, w którym stoi budynek po bursie “Ngaroma”, w której przebywały Polki po opuszczeniu obozu w Pahiatua. Okazało się, że jest to teraz teren prywatny, skądinąd w posiadaniu Weta Workshop Petera Jacksona. Jedna z bram do posiadłości była otwarta i mogliśmy chociaż z zewnątrz obejrzeć ten historyczny budynek.
Osobna opowieść dotyczy dwóch miejsc położonych w sąsiedztwie Windy Welly, jak zwą swoją stolicę Kiwi. Mowa o parku Kaitoke i latarni Pencarrow.
Park Kaitoke odwiedziliśmy w niedzielę, po Mszy Św. Nastawiliśmy się na odnalezienie charakterystycznych miejsc z planu filmowego Władcy Pierścieni, lecz rozczarowanie przyszło dość brutalnie. Na jednej z tablic informacyjnych wyjaśniono, że większość widoków zrobiono komputerowo i ciężko dostrzec je w otaczającym nas krajobrazie. Co ciekawe, bardzo długo w tym miejscu nie było żadnych informacji o kręconych tu zdjęciach, powstały w końcu dzięki…Polakowi, Adamowi Manterysowi, wnukowi Stanisława Manterysa, Sybiraka. Zrekompensowaliśmy sobie lekki niedosyt solidnym spacerem po parku, pełnym zachwycającej przyrody.
Wypad do latarni Pencarrow to dzieło przypadku – mieliśmy sporą lukę między porannym a popołudniowym spotkaniem i postanowiliśmy to skrzętnie wykorzystać. Trasa wiodła brzegiem zatoki, ludzi ani widu, ani słychu, za to pełno owiec (W NZ na jednego mieszkańca przypada niemal 10-12 owiec 😀 ), a nawet jedna uchatka! W końcu wspięliśmy się na wzgórza, gdzie był cel naszej podróży. Latarnia morska w Pencarrow. Najstarsza (1859) stała latarnia w Nowej Zelandii oraz jedyna, w której latarnikiem była kobieta, Mary Jane Bennett. Wszystko fajnie, tylko rychło okazało się, że latarnia nie spełnia swojej funkcji – często zakrywały ją chmury, czy mgła. Wobec tego u stóp klifu na którym stoi zbudowano nową latarnię, działającą do dziś.
Wracając napotykamy człowieka, z którym wiąże się ciekawa historia – był to cyklista mieszkający w NZ, ale pochodzący z Holandii. Pan ok. 80 letni, podróżujący po całym świecie ze swoim rowerem. Zahaczył także o Polskę, gdzie został okradziony i tak nieszczęśliwie upadł, że ma teraz problemy z jeżdżeniem. Mimo tego planował odwiedzić w tym roku (2017) Kraków i Warszawę. Mamy nadzieję, że ma lepsze wspomnienia po tym pobycie 😉
New Plymouth
Na następny cel sobotniego wypadu obraliśmy miejscowość New Plymouth, położoną nad Morzem Tasmana z jednej strony, zaś u podnóża wulkanu Mount Taranaki z drugiej. Zapowiadały się piękne widoki, jednak matka natura obeszła się z nami dość okrutnie. Pogoda totalnie się popsuła, wulkanu nie zobaczyliśmy ani przez sekundę. Wjechaliśmy nawet na parking, położony 1 000 m n. p. m., ale tylko po to, by przekonać się jak bardzo można przemoknąć w 30 sekund – wiał mocny wiatr, który sprawiał że deszcz padał niemal poziomo. Spróbowaliśmy jeszcze plaży, ale efekt był podobny. Na szczęście mieliśmy jeszcze jedno ważne miejsce do odwiedzenia – dom Pani Zofii, kolejnej Sybiraczki, którą mieliśmy przyjemność poznać. Otrzymaliśmy od niej rzecz niezwykłą – książkę, którą do Nowej Zelandii przywieźli polscy osadnicy w XIX wieku! Wszelkie niedogodności pogodowe poszły w tym momencie w zapomnienie.
Napier
Nasza trzecia i ostatnia wyprawa turystyczna zaprowadziła nas na północno-wschodnią część Wyspy Północnej, do miasta Napier, oddalonego o ponad 300 km od stolicy. Czemu akurat tam? Czytaliśmy o trzęsieniu ziemi, które w 1931 niemal zrównało miasto z ziemią. Po tej tragedii centralną część miasta odbudowano w stylu Art déco i to właśnie ten fakt przykuł naszą uwagę.
Ruszając w trasę nie spodziewaliśmy się jednak, że najpiękniejsze widoki miniemy po drodze. Przejeżdżaliśmy przez Park Narodowy Tongariro, gdzie są dwa majestatyczne wulkany, Mt Ruapehu i Mt Ngauruhoe. Jechaliśmy klimatyczną Desert Road i nie mogliśmy oderwać oczu od otaczających nas pejzaży!
Zahaczyliśmy także o największe jezioro w Oceanii – Taupo, a zaraz za nim wpadliśmy zobaczyć Huka Falls, niezwykle efektowną, rwącą rzekę kończącą się wodospadem – budziła respekt.
Stamtąd ruszyliśmy już prosto do Napier, które może i nie dorównywało pięknej nowozelandzkiej przyrodzie, ale było wartym obejrzenia. Tak zakończyła się nasza turystyczna przygoda 😉
Kia Ora
Kia Ora to w języku maorysów słowa zarówno powitania, jak i pożegnania. Ostatni akord naszego pobytu to poranna Msza Św. w kościele w Lower Hutt i ostatnie spotkania z Sybirakami. Byliśmy zaskoczeni, jak bardzo zżyliśmy się z tą fantastyczną grupą w tak krótkim czasie. To niesamowici silni ludzie, którzy przeszli piekło, by znaleźć się w niemal rajskim kraju. Ich ciepło, gościnność i serdeczność była dla nas niezwykłym doświadczeniem, możemy tylko starać się brać z nich przykład.
Mieliśmy też przyjemność kolejny raz gościć w progach Polskiej Ambasdy w Wellington. Spotkaliśmy się tam z Panem Ambasadorem Zbigniewem Gniatkowskim oraz prof. Roberto Rabelem, którego Tato walczył w Powstaniu Warszawskim (http://www.1944.pl/powstancze-biogramy/jerzy-rabel,55381.html). Otrzymaliśmy także w prezencie od Ambasadora dwie książki napisane przez Dzieci z Pahiatua.
Udało nam się zaprosić kilku z Sybiraków do Polski, dla większości jednak kilkunastogodzinna podróż samolotem to zbyt duży wysiłek. Przesłaliśmy im albumy, będące efektem naszej pracy. Na modernizowanej stronie Galerii Pamiątek pokażemy Państwu wywiady z “Dziećmi z Pahiatua”. Dziękujemy za uwagę i podróż z nami na kraniec mapy 😉
KIA ORA!