Osobny wpis chcemy poświęcić wyjątkowemu miejscu i wyprawie do niego – miejscowości Pahiatua, położonej 160 km na północ od Wellington. To właśnie tam w listopadzie 1944 roku trafiła polska grupa, 733 dzieci i 102 opiekunów, którzy z ZSRR, przez Persję i Indie trafili do Nowej Zelandii. Pojechaliśmy tam z jednym z “Dzieci z Pahiatua”, Józefem Zawadą, który był naszym przewodnikiem!
W poniedziałkowy poranek, 26 czerwca 2017 roku, ruszyliśmy w trasę. Pogoda była typowa dla naszego pobytu – od czasu do czasu zza chmur wyglądało słońce, temperatura sięgała 11 stopni, duża wilgotność, czyli w skrócie nowozelandzka zima w pełni 😉 Podróż minęła nam szybko, głównie dzięki wspaniałym krajobrazom i rozmowom z Panem Józefem.
Naszym pierwszym celem jest teren po obozie w Pahiatua. Jak to się w ogóle stało, że Polacy tu trafili?
W miejscu, w którym potem mieszkali nasi rodacy najpierw był tor wyścigowy. Po wkroczeniu Japonii do wojny, 7 grudnia 1941 roku, władze Nowej Zelandii zdecydowały się zgromadzić obcokrajowców z Niemiec, Włoch i Japonii w jednym miejscu. W tym celu wybudowano obóz internowania w Pahiatua.
Po zejściu na ląd polskiej grupy, 1 listopada 1944 roku, czekały na nią już dwa pociągi, którymi udali się na stację docelową. Mijali entuzjastycznie witającą ich lokalną ludność. Kiedy przybyli do Pahiatua, kilkadziesiąt ciężarówek przewiozło ich na teren obozu. Usunięto druty kolczaste, przygotowano wygodne posłania, budynki szkoły, stołówki. Pojawiły się nazwy poszczególnych uliczek: Warszawska, Wileńska…
Niezwykłe momenty przyjazdu i dotarcia do obozu można zobaczyć na poniższej kronice z epoki, mniej więcej do 2:30.
Obecnie po obozie nie ma już śladu. Jedyna pamiątką jest pomnik i ustawiona nieopodal tablica informacyjna, po polsku i angielsku. Pomnik ma dość dziwny kształt, zamysłem jego autora było to, żeby w określonym momencie dnia rzucał cień, przedstawiający matkę trzymającą dziecko. Niestety, stawiający go robotnicy nie posiadali tej wiedzy, w związku z czym cień jest równie dziwny, jak pomnik 😉 Tablice swoją treść zawdzięczają naszemu przewodnikowi, Panu Zawadzie. Cały teren obozu nazywany był “Małą Polską”, a miejscowi do dziś dobrze wspominają polską grupę – choćby przy okazji relacji z uroczystości w nowozelandzkich mediach można odnaleźć dużo przychylnych komentarzy, podkreślających rolę Polaków w rozwoju lokalnych społeczności.
Swoje kolejne kroki kierujemy do Pahiatua & Districts Museum, gdzie znajduje się spora wystawa poświęcona Dzieciom z Pahiatua. W księdze pamiątkowej odnajdujemy wpisy naszych przyjaciół ze stycznia, dorzucamy swoje i ruszamy obejrzeć wystawę. Jest zrobiona bardzo ciekawie, wiele na niej archiwalnych zdjęć, plastyczna makieta obozu, tabliczka z oznaczeniem baraku, publikacje na temat Dzieci z Pahiatua, etc. Pan Józef doskonale zna się z anglojęzyczną przewodniczkę i zaczyna z nią gawędę, my zaś oglądamy pieczołowicie zbiory. Dochodzi też do ciekawego spotkania, trafiamy przypadkiem na Pana Pietrzykiewicza, także pamiętającego pobyt w obozie, który mieszka w Pahiatua. Wpadł z wnuczką, niestety nie mówiącą po polsku, wywiązała się sympatyczna konwersacja, podczas której wnuczka oceniała naszą polskość po wyglądzie, a następnie dostaliśmy zaproszenie na krótką wizytę w domu.
Naszym ostatnim celem podczas pobytu w Pahiatua jest kościół pw. Św. Brygidy. Znajduje się tam pamiątkowa, dziękczynna tabliczka, skierowana do społeczności nowozelandzkiej, a także zupełnie wyjątkowa rzecz – obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, namalowany przez polskiego żołnierza pod Loreto w 1944 roku.
Starszy sierżant Feliks Krzewiński namalował go 15 sierpnia 1944 roku, po wyzwoleniu miasta. Sama data jest symboliczna, to Święto Matki Boskiej Zielnej i Wojska Polskiego. Po wojnie polską społeczność w Nowej Zelandii zasiliło wielu żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych, zabrali ze sobą dzieło sierżanta Krzewińskiego. Obraz został podarowany polskim dzieciom z obozu w Pahiatua, zaś w 70. rocznicę przymusowych deportacji wgłąb ZSRR trafił do kościoła Św. Brygidy.
Po tej wizycie ruszyliśmy w długą drogę powrotną, lecz Pan Józef miał dla nas jeszcze niespodziankę, niczym dziadek dla grzecznych wnuków 😉 Zajechaliśmy na krótką chwilę do Pūkaha National Wildlife Centre, gdzie mogliśmy zobaczyć na żywo symbol Nowej Zelandii, Kiwi 🙂 Niezwykle ciężko wypatrzyć go w jego środowisku naturalnym, głównie przez to, że prowadzi nocny tryb życia. Na miejscu słyszeliśmy, że niewielu Nowozelandczyków miało okazje widzieć Kiwi “na dziko”.
W kolejnej części opowiemy o kilku miejscach związanych z turystyką, które udało nam się jakims cudem zobaczyć, a także o kolejnych świetnych spotkaniach i przeżyciach, zapraszamy.
Wpis ten dedykujemy Ś. P. Krystynie Tomaszyk, Dziecku z Pahiatua, autorce wielu publikacji dot. polskiej grupy, która odeszła od nas 15 czerwca 2020 roku. Cześć jej Pamięci.